piątek, 24 maja 2013

Wróżką nie jestem, skórek ładnych mieć nie będę.

Ponieważ jest to mój pierwszy post z serii kosmetycznej, pomyślałam, że najrozsądniej będzie zacząć go, od krótkiej charakterystyki mojej skóry i włosów.

O ile w przypadku skóry, można mówić o wyjątkowym nieszczęściu, tak włosy trzymają się całkiem nieźle. Mimo farbowania i jednego rozjaśniania, nie są przesuszone, choć z końcówkami różnie bywa. Gęste mimo (momentami)nadmiernego wypadania. Kiedyś skłonne do przetłuszczania się u nasady, teraz raczej zmierzają w kierunku normalnych. Pod wpływem wilgoci, lekko falujące. Intensywnie zapuszczane :)

Ze skórą, jest już znacznie gorzej: EKSTREMALNIE sucha, EKSTREMALNIE wrażliwa, często podrażniona, skłonna do szybkich poparzeń od słońca, (źle) reagująca na twardą wodę i inne czynniki na których wymienianie szkoda zachodu. Padały nawet takie stwierdzenia, jak „skóra atopowa”. Jednym słowem, kompletna degrengolada.


W związku z powyższym, znalezienie jakiegokolwiek kosmetyku który choć w 80% będzie odpowiadał mojej jakże wybrednej naturze, wymaga ode mnie niezliczonych pokładów cierpliwości ( a z tym u mnie akurat nie najlepiej), masy testów które i tak w większości kończą się wpychaniem owego kosmetyku mamie. Oczywiście, nie zakładam z góry, że idealny kosmetyki nie istnieje, ale też nie jestem niepoprawną optymistką. 

Obok sklepu Lush przechodziłam setki razy, zupełnie tego nieświadoma. Dopiero gdy –k. wciągnęła mnie w świat blogowo-kosmetyczny, zaczęłam odkrywać, że to,co najlepsze, mam tuż pod swoim orlim nosem. I tak -wiedząc już do jakiego sklepu wchodzę - stwierdziłam, że co jak co, ale tutaj to ja  na pewno znajdę coś dla siebie. Co prawda nie wyszłam z niego obkupiona, ale też nie skończyło się na niczym. A w moim przypadku jest to wielki sukces.




Padłam ofiarą kremu do skórek (te to są dopiero suche!) Doigts de fée  za 10,45€. Zachwycona byłam wszystkim, od papierowej torebki po konsystencję i zapach samego kremu – cuuuuudownie cytrynowy!  Zapowiadało się naprawdę idealnie. Dzielnie smarowałam moje nędzne skórki paznokci (prawie) po każdym myciu, na noc, na dzień, przed wyjściem, po przyjściu, przed obiadem, po obiedzie…… i tu nastąpiło ogromne (znowu…? :/) rozczarowanie. Skórki wciąż wyglądały marnie i nic nie wskazywało na poprawę. Nie dałam jednak za wygraną. Opakowanie podsuwa nam inne sposoby na wykorzystanie kremu: suche łokcie, pięty i palce u stóp. No to jedziemy! …po każdym myciu, na noc, na dzień, przed wyjściem, po przyjściu itd., itp…. I NIC!! Eksperyment trwa dokładnie od 6 lutego, a krem nie zwojował niczego nadzwyczajnego.  Po raz kolejny, suchość mojego ciała wzięła górę nad kosmetykiem.

Nie zniechęca mnie to jednak do samej marki, bo wybór, jakość i surowce są ich wielkim atutem.  Ba! jestem wręcz zdania, że krem na pewno działa, tylko na mniej wymagających. Co więcej, nie widzę żadnego powodu dla którego nie miałabym znowu do Lusha zajrzeć. Tym bardziej, że na mojej liście „kosmetycznych chciejstw” jest parę pozycji tej firmy.

Podsumowując: nie spisuję kremu na straty, ale też nie dostaje on ode mnie żadnego medalu. Nawet takiego z ziemniaka.

-a.


3 komentarze:

  1. Ja niestety też mam problem ze skórkami. Lush'a w pobliżu nie mam, ale jestem pewna, że gdyby było inaczej, to krem miałabym już w posiadaniu. W sumie, dobrze się stało, bo uniknęłam czegoś, co wcale by mi nie pomogło. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli skórki są dla Ciebie równie wielką zmorą co dla mnie, krem mógłby niewiele zdziałać. Ale może sprawdziłby się jako awaryjny krem do rąk? Usilnie szukałam dla niego zastosowania, aż w końcu przeznaczyłam go do wieczornej pielęgnacji dłoni. W połączeniu z bawełnianymi rękawiczkami okazał się całkiem przydatny :)

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń