Ponieważ jest to mój pierwszy post z serii kosmetycznej,
pomyślałam, że najrozsądniej będzie zacząć go, od krótkiej charakterystyki
mojej skóry i włosów.
O ile w przypadku skóry, można mówić o wyjątkowym
nieszczęściu, tak włosy trzymają się całkiem nieźle. Mimo farbowania i jednego
rozjaśniania, nie są przesuszone, choć z końcówkami różnie bywa. Gęste mimo
(momentami)nadmiernego wypadania. Kiedyś skłonne do przetłuszczania się u
nasady, teraz raczej zmierzają w kierunku normalnych. Pod wpływem wilgoci,
lekko falujące. Intensywnie zapuszczane :)
Ze skórą, jest już znacznie gorzej: EKSTREMALNIE sucha,
EKSTREMALNIE wrażliwa, często podrażniona, skłonna do szybkich poparzeń od
słońca, (źle) reagująca na twardą wodę i inne czynniki na których wymienianie
szkoda zachodu. Padały nawet takie stwierdzenia, jak „skóra atopowa”. Jednym
słowem, kompletna degrengolada.
W związku z powyższym, znalezienie jakiegokolwiek kosmetyku
który choć w 80% będzie odpowiadał mojej jakże wybrednej naturze, wymaga ode
mnie niezliczonych pokładów cierpliwości ( a z tym u mnie akurat nie najlepiej),
masy testów które i tak w większości kończą się wpychaniem owego kosmetyku
mamie. Oczywiście, nie zakładam z góry, że idealny kosmetyki nie istnieje, ale
też nie jestem niepoprawną optymistką.
Obok
sklepu Lush przechodziłam setki razy, zupełnie tego nieświadoma. Dopiero gdy
–k. wciągnęła mnie w świat blogowo-kosmetyczny, zaczęłam odkrywać, że to,co
najlepsze, mam tuż pod swoim orlim nosem. I tak -wiedząc już do jakiego sklepu
wchodzę - stwierdziłam, że co jak co, ale tutaj to ja na pewno znajdę coś dla siebie. Co prawda nie
wyszłam z niego obkupiona, ale też nie skończyło się na niczym. A w moim przypadku
jest to wielki sukces.
Padłam ofiarą kremu do skórek (te to są dopiero suche!) Doigts de fée za 10,45€. Zachwycona byłam wszystkim, od
papierowej torebki po konsystencję i zapach samego kremu – cuuuuudownie
cytrynowy! Zapowiadało się naprawdę
idealnie. Dzielnie smarowałam moje nędzne skórki paznokci (prawie) po każdym
myciu, na noc, na dzień, przed wyjściem, po przyjściu, przed obiadem, po
obiedzie…… i tu nastąpiło ogromne (znowu…? :/) rozczarowanie. Skórki wciąż
wyglądały marnie i nic nie wskazywało na poprawę. Nie dałam jednak za wygraną.
Opakowanie podsuwa nam inne sposoby na wykorzystanie kremu: suche łokcie, pięty
i palce u stóp. No to jedziemy! …po każdym myciu, na noc, na dzień, przed
wyjściem, po przyjściu itd., itp…. I NIC!! Eksperyment trwa dokładnie od 6
lutego, a krem nie zwojował niczego nadzwyczajnego. Po raz kolejny, suchość mojego ciała wzięła
górę nad kosmetykiem.
Nie zniechęca mnie to jednak do samej marki, bo wybór,
jakość i surowce są ich wielkim atutem.
Ba! jestem wręcz zdania, że krem na pewno działa, tylko na mniej
wymagających. Co więcej, nie widzę żadnego powodu dla którego nie miałabym
znowu do Lusha zajrzeć. Tym bardziej, że na mojej liście „kosmetycznych
chciejstw” jest parę pozycji tej firmy.
Podsumowując: nie spisuję kremu na straty, ale też nie
dostaje on ode mnie żadnego medalu. Nawet takiego z ziemniaka.
-a.