sobota, 20 kwietnia 2013

DIY, a właściwie przerób it yourself.


Nie jestem chomikiem. Gdybym była, pewnie nie wpadłabym na pomysł pisania bloga do spółki ze swoją najlepszą przyjaciółką, tylko biegała w kółko w klatce wypełnionej trocinami. Bieganie przydałoby się swoją drogą, ale akurat w tym momencie mam na myśli kolekcjonowanie starych, niepotrzebnych rzeczy, którą to przypadłość ktoś nazwał chomikowaniem. Także nie, nie lubię tego. Pozbywam się zalegających pamiątek bez sentymentów, prawdziwa i bezwzględna ze mnie perfekcyjna pani domu. Ale są rzeczy, które tak mocno zakorzeniły się w mojej przeszłości, że nie jestem w stanie się ich pozbyć. Taką rzeczą jest szkatułka, którą bardzo dawno temu moja mama dostała od swojego taty, a mojego dziadka. Pewnie z założenia została stworzona do przechowywania biżuterii, ale mama nigdy nie była jej zagorzałą fanką, więc pudełeczko przypadło mnie. Kiedy byłam już na tyle duża, aby użytecznie z niego korzystać. Podczas przeprowadzki do nowego domu zostało przez nas wszystkich zapomniane, przeleżało kilka dobrych lat zamknięte na strychu i odkryłam je ponownie dopiero któregoś upalnego dnia poprzedniego roku. Było podpisane koślawymi literami, moim imieniem i nazwiskiem i kiedy tylko je zobaczyłam, wiedziałam, że na pewno nikomu nie pozwolę tego wyrzucić. 

Bardzo żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia szkatułki przed czyszczeniem. Jeszcze wtedy nie myślałam o zakładaniu bloga, a nawet jeśli gdzieś taka myśl kiełkowała mi z tyłu głowy, to przyznaję się bez bicia, że byłam tak podekscytowana tą metamorfozą, że o tym nie pomyślałam. Ale musicie mi uwierzyć na słowo, że szkatułka była w stanie opłakanym i co poniektórzy chcieli się jej pozbyć. Np. jej prawowita właścicielka. 


Po kąpieli w asyście płynu do mycia naczyń Fairy (nie, jeszcze nie współpracujemy) i towarzystwie mocno zdzierającej gąbki przedmiot prezentował się tak: 




Wystarczyłoby troszkę farby w spreju, ale przez moje umiejętne nakładanie cała taka farba poszła. I nie wystarczyło jej na wypełnienie środka. Do tego użyłam zwykłej akrylowej farby w tubce i pożyczonego od siostry (niedoszłej malarki) pędzla. 




Szkatułkę uwielbiam i nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić jak bardzo się cieszę, że udało mi się ją zreanimować. Aktualnie służy mi jako pudełeczko, w którym trzymam swoje kosmetyki do makijażu (tak, dobrze widzicie, mam ich aż tak dużo). Niedługo czeka mnie kolejna wielka przeprowadzka, tym razem poza granice naszego kraju, i na pewno jest to jeden z niewielu przedmiotów, który pojedzie razem ze mną. Dzięki odrobinie wolnego czasu i bardzo prostemu zabiegowi mam piękny dodatek do wystroju mieszkania i wspaniałą pamiątkę po dziadku, która zostanie ze mną do końca życia. 

-k.

piątek, 19 kwietnia 2013

Surowy kalafior na dobry początek


Czy to wstyd, zorientować się po 25 latach, że to co zwykło jadać się tylko w postaci gotowanej, można również zjeść na surowo?

Nigdy nie lubiłam kalafiora. Tak na dobrą sprawę, nawet porządnie go nie próbowałam, ale wystarczająco skutecznie odstraszał mnie jego „zapach” wydzielający się podczas gotowania.  W ten sposób, przeżyłam sobie ¼ wieku, skrupulatnie unikając owego warzywa.

Tym większe było moje zdziwienie, gdy na kolację dostałam sałatkę, właśnie z surowego kalafiora. No dobra, przyznam się: zjadłam ją, bo zostałam bezczelnie oszukana i nie wiedziałam co to takiego :) swoją drogą, bardzo dobry sposób na wszystkich NIE-CHCĘ-BO-NIE-LUBIĘ-A-PRÓBOWAŁEŚ?-NIE.
Rezultat? Kalafior to przepyszne, lekko ostre (mnie kojarzy się z mieszanką rzodkiewki z kalarepką, a obie uwielbiam) warzywo. Jeszcze większym plusem jest bogactwo witamin, których NIE ZABIJAMY niepotrzebnym (jak się okazało) gotowaniem.

W ten sposób, powstał mój mix kalafiora-drobno posiekanego- z tym co miałam akurat pod ręką: świeży koperek, żółta papryka, rodzynki, małe pomidorki + odrobina oliwy. Smak jest pierwszorzędny i ręczę za to ja, osoba która całe życie uciekała przed tym białym potworem. Idealnie nadaje się jako dodatek do głównego dania, lub solo jako pyszna i lekka kolacja.

Ktoś się skusi? :)

-a.

Ps: kolejne moje odkrycie z tej serii – surowe pieczarki są jadalne!
Ps2: „nie popijaj owoców wodą bo będzie cię brzuch bolał” – odkładamy ten argument do lamusa!!